Relacja z imprezy

"Reymont forever"

          Jestem w szkole już o siódmej trzydzieści. Od rana wielka gorączka. Aktorzy zakładają stroje, dziewczyny czeszą warkocze, malują oczy i usta piękną czerwoną szminką (tą szminką tylko te drugie, rzecz jasna). Klaudia już cudnie ubrana, Wiktoria jeszcze siedzi w szatni. Panowie z "Ziemi obiecanej" pompują koło roweru, bo w nocy powietrze wyszło... Już mają na sobie gajery, a Kuba nawet cylinder, i trochę śmiesznie wyglądają z pompką w rękach, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy... Lipczanki zapinają kiecki i... okazuje się, że brakuje agrafek. Samochód, tempo, ul. Popiełuszki - są agrafki! Robotnicy już cali wymazani farbą, drabina w pogotowiu. Miłosz sprawdza jeszcze raz mikrofony, a nasi bibojsi wywijają ostatnie próbne wygibasy na środku parkietu. Klaudia - asystentka miota się wśród dekoracji, bo przecież to jej główna rola - miotać się! I tak zdąży wszystkiego dopilnować! Spoko.
          Sala pięknie przystrojona, upominki przygotowane, nozdrza drażni zapach jadła, wszyscy niecierpliwie czekają na gości. Kuba ustawia swoją kamerę, pani Dyrektor Izabela Iwanowicz trochę się stresuje przed wystąpieniem, ale minę ma uśmiechniętą i widać po niej, że wszystko dobrze pójdzie.
          Wreszcie, na kilka minut przed dziesiątą pojawiają się pierwsi zaproszeni. Powitania w progu, uśmiechy, uściski rąk, uprzejmości. Sala wypełnia się dosyć szybko. "Może zabraknąć miejsc" - szeptem konferuję z panią Dyrektor. W korytarzu w mgnieniu oka pojawiają się rezerwowe krzesła.
          I już... pani Dyrektor wita gości. Za chwilę rozstrzygnięcie Międzyszkolnego Konkursu "Reymont w liczbach". Na scenie pojawia się pani Lidia Jaworska, która prezentuje wyniki matematycznej rywalizacji. Laureaci nagrodzeni, opiekunowie wzruszeni, fotoreporterzy zadowoleni. Wszystko gra.
          Przed widzami pojawia się pani Agnieszka Szwedzik, szefowa Reymontowskiej ortografii. Napięcie sięga zenitu, bo wyniki tej rywalizacji były skrzętnie ukrywane aż do tej chwili. Pani Agnieszka umiejętnie jeszcze podgrzewa atmosferę. Nie od razu ogłasza rezultaty. Najpierw słyszymy, iż w otwartym Dyktandzie Reymontowskim wzięło udział 30 osób w tak zwanym różnym wieku. Lepsi okazali się uczniowie. Wszyscy uczestnicy popełnili 829 błędów ortograficznych! (interpunkcję przemilczymy). A potem już wybuch radości przy ogłaszaniu wyników!
          Nagle na środek wybiega truchcikiem na szpileczkach pani Reżyser z kartką w ręku i sprawdza stan przygotowań. Tak, już rozpoczyna się spektakl... Ale cóż to? Pojawia się dwóch malarzy, którzy chcą koniecznie robić remont. Po co? Przecież tu wszystko tak pięknie wygląda! Pani Reżyser przegania ich błyskawicznie!
          Wchodzą Narratorzy. Wreszcie prawdziwy początek! No, niekoniecznie... Jeden to taki normalny, ale drugi... lepiej nie gadać! Mówi jakimś dziwnym językiem, trochę śpiewa, nazywa naszego Patrona SOK-istą, a jego małżonkę dziunią! Żegna się z widzami gromkim: "To nara, ziomki!". Kosmita jaki... czy co? Wszyscy oddychają z ulgą, gdy zaczyna się film, ale nie na długo. Na scenę wjeżdża na rowerze trzech pięknie odzianych dżentelmenów. Dowiadujemy się z ich dialogu, że to bohaterowie "Ziemi obiecanej": Karol, Maks i Moryc. Szczególnie ten ostatni podbija serca widzów. Dość szybko sympatia publiki przenosi się na grupę Lipczaków, którzy kupą pojawiają się na urodzinach. Ledwie się rozgościli przy stole, a tu jak nie gruchnie muza! Wybiega dwóch wyrostków i odstawia jakieś tańce - łamańce, salta - mortale i Bóg wie co jeszcze! Wszystkim szczęki opadają ze zdziwienia i pewnie długo by jeszcze tak tkwili z tymi otwartymi paszczami, gdyby nie pojawił się gospodarz domu, Reymont we własnej osobie. Wiedzie ze sobą Helenę Modrzejewską. Dama jak się patrzy! Boryna wszakże nie zapatrzył się na długo, bo zakrzyknął siarczyście: "A ruszta się chłopy, pokażemy, jak u nas, w Lipcach się tańcuje!". Przyśpiewki, tańce, okrzyki, przytupy, śmiechy - rozbawiają nie tylko siedzących już przy stole urodzinowym panów, ale także widzów. Pod stołami podrygują nawet najbardziej znakomite nóżki! Prezydenckie, kuratoryjne, naczelnikowskie, dyrektorskie, policyjne...
          Modrzejewska, pewnie zazdrosna nieco o "lipieckie tony", oświadcza, że też ma dla Władka prezent i zaprasza do wysłuchania piosenek w wykonaniu aktorek teatru Tivoli. Cóż to za majstersztyk! Płyną tak cudne tony, piękni młodzianie chodzą po scenie, siadają na krześle i tańczą tak upojne tango, że wszystkim dech zapiera! Robi się lirycznie, melancholijnie, poetycko, romantycznie...
          Grrrrrr... Nagle pojawia się ni stąd ni zowąd jakieś piękne, ale przerażające monstrum. Czarna kiecka, bardzo czarne włosy, bardzo bardzo czarne oczy. Przycina na skrzypcach i śpiewa hicior, jakiego świat nie słyszał! Reszta ekipy w ciężkim szoku, chyba się nawet trochę boją, bo dziewuchy wolą odsunąć się dalej od tego zjawiska. Oczywiście podoba się Morycowi, przecież "on nie cham, on swój rozum ma".
          Pojawiają się Narratorzy, tylko że ten normalny już całkiem znienormalniał i gada jak jego kumpel. Okrzyk końcowy wyjaśnia wszystko: "Jakie czasy, takie urodziny!" Reymontowi bardzo podoba się ta impra! Rozlega się głośne "Sto lat" i wjeżdża tort.
          Koniec. Fin. The End. Finito.
          Owacje na stojąco, nasi goście zachwyceni! Ręce bolą od braw, ale wszyscy klepią, bo nie wypada przestać. Sukces oczywisty, pewnie niedługo i kariera w Hollywood zapewniona. I wcale nie przeszkadza w tym fakt, że jeden z aktorów miał przez całe przedstawienie niezapięte spodnie (o czym zdecydowanie później dowiedziały się zainteresowane osoby, a fakt ten, Bogu dzięki, pozostał niezauważony przez publikę) ani to, że Wiktoria wcześniej darzyła gorącą nienawiścią lisa, do którego tak upojnie przytulała się w czasie spektaklu.
          Ja siedzę cichutko i myślę, że najważniejsze to zadowolenie naszych aktorów - gości Reymonta, no i samego Patrona. Mam nadzieję, oczywiście!

10 maja 2017

Reporterską relację zdała
Barbara Orsicz